Ciężki dzień. Ale już teraz drzwi
do domu, cisza, spokój, leniwe popołudnie.
I nagle, oczywiście - dźwięk
telefonu stacjonarnego.
- Słucham?
W słuchawce śmiech młodego mężczyzny
i coś na kształt „Boonżuur” z naciskiem na żet.
- Słucham?
W słuchawce jedynie nowe „Boonżuur”
i śmiech.
Wściekłość mnie zalewa.
Na te wszystkie niewychowane bachory bawiące się telefonem na cudzy koszt.
Na ich rodziców, że nie pilnują.
Na siebie, że nadal nie zlikwidowałam stacjonarki.
Na te wszystkie niewychowane bachory bawiące się telefonem na cudzy koszt.
Na ich rodziców, że nie pilnują.
Na siebie, że nadal nie zlikwidowałam stacjonarki.
Wibruję tak nisko, jak to tylko
możliwe.
- No to fajnie. Że tak śmiesznie.
- Trzaskam słuchawką o stację bazową.
Ale śmiech nie ustaje, a zza zamkniętych drzwi pokoju
mojego syna dochodzi razem z nim:
- Jezu, mamo, nie wiedziałem, że
ty taka zołza jesteś. Przywitać się tylko chciałem.
Oddycham.
Matkę to się w drzwiach wita.
W filmach widziałam.